Kolejny fragment relacji z Grecji, gdzie utknęły tysiące migrantów. O eksmisjach “niezależnych” obozów już pisaliśmy. Tu analiza faktów od naocznych świadków. Całość na bieżąco do czytania na twarzoksiążce “Solidarności z migrantami i migrantkami na Bałkanach“.
Trzy dni temu, 14.06, został eksmitowany niezależny obóz pod Hotelem Hara i w otaczającym go lesie.
Obóz miał strategiczne znaczenie uzasadnione w bliskości do granicy. Nie był też zamkniętym, ściśle kontrolowanym militarnym obozem, w którym pobyt dla większości całkowicie zamyka drogę do dalszych europejskich krajów, a otwiera drogę do deportacji, dlatego mimo ciężkich warunków nadal był zamieszkiwany przez kilkaset osób.
Eksmisja zaczęła się już o północy, kiedy aresztowano znajdujących się na terenie obozu aktywistów, i zaczęto zaganiać ludzi na parking pod hotelem. Przez cały dzień zamknięte i patrolowane były wszystkie drogi dojazdu, zamknięto również drogi wyjazdowe z okolicznych miejscowości. Policja deklarująca pokojowe przeprowadzenie eksmisji dołożyła wszelkich starań, żeby nie było żadnych niezależnych świadków ich poczynań. Każdy, kto próbował dostać się na teren obozu, zostawał aresztowany i odwożony na komendę kilkanaście kilometrów dalej.
Popołudniem eksmisja dobiegła końca i odjechał ostatni autobus odwożący migrantki i migrantów do wojskowych obozów.
Tuż po eksmisji teren otaczający hotel wyglądał jak postapokaliptyczne cmentarzysko, usiany pustymi namiotami i szczątkami dobytku – ubraniami, naczyniami, kosmetykami, wszystkim, co udało się zgromadzić przez ostatnie miesiące – zostawionymi przez ludzi mających zaledwie kilkanaście minut na spakowanie. Niemal natychmiast po zakończeniu eksmisji wjechały koparki i pojedynczy wolontariusze. Niektóre z osób sprzątających teren to również osoby, które odpracowują wyroki sądowe. Wraz z pracownikami Fronteksu pochodzącymi niejednokrotnie z krajów byłego bloku wschodniego i patrolującymi Morze Śródziemne nie z nienawiści do migrantów (przynajmniej nie jako nadrzędnego powodu), a z potrzeby zarobkowej, zostają zaprzęgnięci do walki biednych z biednymi, ściśle kontrolowanej przez neoliberalną politykę UE. 48 godzin wystarczyło, aby uprzątnąć teren ze śladów toczącej się tu miesiącami egzystencji. Czasami napotkać można jeszcze zapodziany but, talerz lub brudny koc UNHCRu, który stał się już chyba symbolem rozczarowania wobec Unii Europejskiej i organizacji humanitarnych, odmawiających odpowiedzenia na rozgrywający się kryzys w jakikolwiek rzeczywiście humanitarny sposób.
Można odnieść wrażenie, że nic się nie dzieje, ale to pozory, mimo iż w okolicy panuje cisza i tylko kilometry żyletkowych zasieków mienią się w słońcu. Jednak to, że teren został wysterylizowany, a ludzie zamknięci w obozach, nie oznacza wcale, że to koniec.
Codziennie w lesie i pod hotelem pojawiają się osoby, które zostały odesłane z Macedonii, lub te, które dopiero planują przekroczyć granicę.
Dzień po operacji również szmuglerzy zaczęli znowu gromadzić się pod Harą. Grubi podstarzali faceci siedzą na parkingu kopcąc papierosa za papierosem, czekając aż nawinie się kolejna osoba, na której będą mogli zrobić interes, kompletnie nieczuli na upokorzenie i dehumanizację, której codziennie są świadkami. Jednak to nie oni są zainteresowaniem policji, która często współpracuje ze szmuglerami. To właśnie migranci chowający się w lesie stają się celem zastraszającej przemocy. Policja codziennie kontroluje teren i przeprowadza polowania na migrantki i migrantów, którzy się w nim ukrywają. Kilkakrotnie w ciągu dnia i po zmroku podjeżdżają autobusy policji szturmowej, która w pełnym ekwipunku wbiega do lasu krzycząc i ściga przerażone osoby próbujące uciec. Schwytane osoby są wyzywane, policja zachowuje się tym agresywniej, im bardziej ludzie nie rozumieją rozkazów i obelg wykrzykiwanych po grecku, popycha ludzi i boleśnie szturcha ich pałkami. Osoby, których jedynym przewinieniem jest to, że nie urodziły się w Europie, zmuszane są do siedzenia na ziemi z rękoma w górze, podczas gdy policja zabiera im plecaki i wyrzuca całą ich zawartość w poszukiwaniu dokumentów.
– Nie ukrywałem się, wróciłem właśnie z Macedonii, policja kazała mi zawracać – jeden z mężczyzn nie wie, że w ten sposób może zarobić kilka dodatkowych wyzwisk i szturchnięć. Nacjonalistyczna policja (i nie tylko ona) obstaje przy tym, że Macedonią jest region na północy Grecji, natomiast graniczący z nią kraj nazywa się FYROM (Former Yugoslavian Republic of Macedonia), i znajduje w tym niedoprecyzowaniu doskonałą okazję, aby dać upust jeszcze większej ilości agresji.
Złapanym mężczyznom wstyd spojrzeć w oczy. Białym europejczykom pałętającym się po lesie grozi jedynie spisanie dokumentów na komendzie. Migrantom – pół roku więzienia lub deportacja.
Są również osoby, które zupełnie nie mają już nadziei. Po raz kolejny nie udało im się przedostać na północ, są uwięzione w Grecji od tygodni, nie mają więcej pieniędzy ani energii do walki. Nie uciekają, kiedy widzą policję, błąkają się po okolicy. Jedna z tych osób, zapytana, czy czegoś potrzebuje, czy coś jej przywieźć, poprosiła, aby podwieźć ją do wojskowego obozu. – Chciałbym już zostać deportowany – powiedziała.
Dni przed ewikcją również nie były łatwe, mimo pozornego spokoju. Policja znajdowała różne sposoby, aby jeszcze bardziej uprzykrzyć życie osób, które w większości od wielu miesięcy koczowały pod Harą.
W miejscu, które niestety w dużym stopniu polegało na pracy wolontariuszy dystrybuujących wodę, jedzenie – gotowe lub półprodukty – śpiwory i namioty, regularny przepływ tych dóbr stał się niezwykle istotny. Właśnie z tego powodu policja próbowała możliwie jak najbardziej go opóźnić, zatrzymując samochody na drodze do hotelu i przeprowadzając uciążliwe kontrole. Wycieczki policji do obozu i niszczenie przez nią namiotów, które tymczasowo były puste, odbywały się niemal codziennie. W nocy zdarzało się, że w okolicy obozu zatrzymywały się policyjne samochody puszczające głośną muzykę, oddzierając ludzi nawet ze snu. Żeby spotęgować niepokój, bez żadnego powodu pod hotelem ustawiała się czasem policja szturmowa.
Metody były skuteczne.
S. przybył do Grecji w styczniu. Najpierw przebywał w Idomeni, po ewikcji przeniósł się pod Harę.
– Z tym chłopakiem chodziłem na studia – pokazał mi zdjęcie w telefonie – Zatonął próbując dopłynąć do Grecji. Tyle ryzykujemy, żeby tu dotrzeć, a spotykamy się z takim traktowaniem. Każdej nocy nie mogę zasnąć, bo boję się kolejnego ataku policji. – Dołączył do aktywistów, którzy w nocy patrolowali okolicę, udzielając pomocy ludziom, którzy wrócili z Macedonii. Udało mu się uniknąć zesłania do wojskowego obozu – uciekł, kiedy tylko zobaczył pierwszych policjantów wchodzących do lasu.
Grupa przeprowadzająca nocne zmiany poza wydawaniem zawróconym osobom jedzenia i innych niezbędnych rzeczy, zajmowała się też dokumentowaniem ewentualnych zeznań migrantek i migrantów, dla których każdy kontakt z policją – zwłaszcza graniczną – niesie ze sobą ryzyko przemocy.
– Musicie zawieźć tego człowieka do szpitala, zadzwońcie do mediów, ludzie muszą dowiedzieć się o tym, co się dzieje – kilka dni wcześniej starszy mężczyzna z Syrii zaprowadził nas na stację benzynową. Pod wiatą leżał młody chłopak, również Syryjczyk. Spał, okryty szczelnie kocem, co jakiś czas wydając z siebie ciche jęknięcia. Wcześniej próbował przekroczyć most prowadzący do Macedonii, zatrzymała go grecka policja i zawiozła na komisariat. Jednak to nie próba przejścia przez granicę rozsierdziła policję – ze względu na Ramadan odmówił przyjęcia posiłku, który został mu przyniesiony. Jak się dowiedzieliśmy, pobiło go kilkunastu policjantów, po czym odwiozło pod Harę i zostawiło. – Kiedy ostatnio próbowałem pójść do szpitala z niewidomą kobietą, lekarze odmówili przyjęcia nas, mimo iż mam papiery. Musicie z nim pojechać i dopilnować, żeby go zbadano – nalegał mężczyzna, który rozmawiał z nami na początku.
Jednak nawet obecność osoby z Europy nie wystarczyła. Lekarz co prawda przyjął pobitego Syryjczyka, ale po kilkunastu minutach zakończył badanie, mówiąc, że nie ma obrażeń. Z tego rodzaju rasizmem migrantki i migranci muszą mierzyć się na każdym kroku.
Wraz z ambulansem pod hotel przyjechali policjanci zebrać zeznania. Protekcjonalni jak zawsze, zbagatelizowali sprawę, mówiąc, że nie wydaje im się prawdopodobna, więc się nią nie zajmą. Po prostu dali do zrozumienia, że migranci kłamią, że coś sobie wymyślili.
– Traktują nas tu jak zwierzęta, nie potrafię zrozumieć dlaczego. Przecież jesteśmy ludźmi, mamy pewne prawa. Wolałbym zginąć od bomby w Syrii, raz a porządnie – usłyszałam nie pierwszy raz. Zdanie regularnie jest powtarzane przez rozczarowanych Syryjczyków, którzy liczyli, że w Europie odnajdą spokój i bezpieczeństwo.
Kilka dni temu w mediach pojawiło się oświadczenie ISIS mówiące o jego wojownikach, którzy rzekomo wyruszyli przez Turcję i Grecję, aby ostatecznie przeprowadzić zamachy terrorystyczne w Belgii i Francji. Pomijając wątpliwą prawdomówność tego oświadczenia, ponieważ grecko-macedońska granica zamknięta jest na cztery spusty już od wielu miesięcy, a ISIS zasobne jest na tyle, aby kupić swoim zamachowcom fałszywe paszporty i miejsce w pierwszej klasie w samolocie (ma również wystarczająco dużo zwolenników w Europie, aby w ogóle nie wysyłać ich z Bliskiego Wschodu), wiadome jest, że uderzy ono nie w europejskie społeczeństwa, a w migrantki i migrantów, wobec których niechęć – lub nienawiść – znowu eskaluje i dodatkowo uszczelni granice. Unia Europejska też na tym skorzysta, znajdując uzasadnienie dla podpisanego w marcu paktu z Turcją, którego wdrażanie w życie wywołuje coraz więcej konsternacji i głosów sprzeciwu. Ważne więc jest, aby nie dać się ponieść panice i mimo sprzyjających okoliczności (również takich jak zamykanie migrantek i migrantów w obozach fizycznie znajdujących się zbyt daleko, aby stać się zainteresowaniem mediów) nie odwracać wzroku od tego, co dzieje się na granicach, i ofiar polityki światowych mocarstw, które uciekając z jednego piekła, trafiają do drugiego.